2002-10-18 Poniższe relacje są już nieco przestarzałe, zwłaszcza
te dotyczące byłych krajów komunistycznych. Zachód niewiele się zmienił
(prócz wprowadzenia euro).
Zamieściłem tutaj osobiste wrażenia z moich podróży z rodziną po bliskiej
Europie.
Podróżujemy starym Fordem (diesel), noclegi na campingach, raczej oszczędnie.
(Przy okazji; serdecznie polecam, niestety z racji języka, niedostępne dla większości
współczesnych młodych, wspomnienia z podróży zamieszczone pod http://www.tourism.ru/water/moshkow/vejourney.txt
)
Prowadzę do Wenecji, ale co do tego nie ma chyba wątpliwości? Z
Punta Sabbioni do Wenecji płynie się vaporetto nr 14 przez Lido di Venezia prosto na
plac Św. Marka. Trochę to kosztuje, ale warto kupić bilet całodniowy (albo trzydniowy,
jeśli zostajesz dłużej). Jedna jazda kosztuje 4500LIT od osoby (czyli tam i z powrotem
9000) a całodniowy 15 000LIT. A w Wenecji musisz! przepłynąć vaporetto 1 przez Grande
Canale. I już masz 13500. Jedno dodatkowe płynięcie np. na Burano i już jest zysk.
W Wenecji można łazić do woli. Zwiedzanie muzeów niestety
kosztuje. Każde wejście to rząd 10 000 LIT/osobę. Najtańsza pizza ~8000LIT. Plan
Wenecji ~8000. Dobra mapa laguny i okolic (warto) 10 000. Półgodzinna przejażdżka
gondolą, bocznymi kanałami kosztowała 3 osoby (może być do 4) 100 000LIT. To była
podróż służbowa, rozliczana służbowo, nie liczyliśmy skwapliwie; Podobno
gondolierzy oszukują, powinno takie coś kosztować prawdopodobnie 50 000 - 80000LIT.
Muszle, kraby, (raj dla dzieci) można zbierać przy wyjściu z
campingu Miramare, na brzegu - przesmyku pomiędzy laguną o Adriatykiem; wbrew pozorom
tam tego najwięcej (maj! , sierpień:?).
Można do Wenecji wjechać standardowo, od strony Mestre. Kierują tam na piętrowy
parking; trzy lata temu kosztował chyba (już nie pamiętam) około 15000 LIT za 3
godziny. Byłem wtedy służbowo, ceny mnie mało interesowały. Są też parkingi w Punta
Sabbioni, nie trzeba jechać na camping; zostawiasz auto za około 10000 za dzień i dalej
vaporetto 14.
Litr wina stołowego w kartonie około 2000, gąsior 5l wina ok. 12 000 (w SanMarino było
po 10 000), pudełko makaronu (w sklepie) ok. 2000.
.........
Kolega z Łańcuta jeździ do Chorwacji przez Węgry, ale on z przyczepą, nocuje
po drodze no i to nie do Włoch. Ja sam robiłem wypady m. in. do Tokaja i stwierdzam, że
drogi na Węgrzech takie jak na Słowacji (czyli znacznie lepsze niż u nas) ale to nie
autostrady. Uważam że 500 km autostradą za 70 szylingów to się opłaca. Tunele nie
są płatne. Za całą Austrię płaci się 70ATS! (no fakt, że za 10 dni). Poza tym
jazda przez Węgry, jeśli celem są Włochy, jest chyba dłuższa i przez byłą
Jugosławię. W Słowenii i Chorwacji autostrady o ile wiem są płatne, a krótki odcinek
na Węgrzech też. Jadąc jednym skokiem do Włoch, przez Austrię jest najlepiej. Na
Słowacji bankomaty przyjmują Visę, w sklepach tak jak u nas raczej gotówka. W ogóle
to Słowacja nie różni się od Polski (prócz cen alkoholi i delikatnej atmosfery
nacjonalizmu - bywam tam czasem i miewam kontakty ze "zwykłymi ludźmi").
Austrii nie znam. Dla mnie Austria to noc i autostrada. Przy autostradzie oczywiście Visa
- no problem.
Lubię jeździć w nocy (ale nie po trasie Kraków-Tarnów!). Taka jazda jednym skokiem do
Włoch nie jest męcząca. Tylko należy poddać się spaniu, kiedy zaczyna brać! Po to
są parkingi.
Co do opłat za autostrady we Włoszech: jadąc z Austrii kilka
kilometrów za tzw. granicą są bramki wjazdowe na autostradę. Na bramce naciska się
czerwony "grzybek", wychodzi bilet i bramka się otwiera (samoobsługa). Bilet
należy zabrać; rozliczenie jest przy wyjeździe po oddaniu obsłudze biletu (także
Visą). Można poprosić o oddanie biletu do rozliczeń (jeśli np. jazda służbowa).
Opłata, a kawałek dalej nowy bilet, może być także przy zmianie autostrad.
Tunele nie
są płatne. Do Wenecji (Punta Sabbioni) jest z Mielca ok. 1180km.
W znanych mi miejscach na kempingach we Włoszech (i Francji) płaci się za osoby i
miejsce (w tym namiot i samochód). Co najwyżej jest "duże miejsce" i
"małe miejsce". Za prąd osobno.
Kempingów nad północnym Adriatykiem jest mnóstwo. Ja
wybierałem te raczej tańsze; są bez atrakcji typu basen i dyskoteka, ale standard
wyższy niż np.w Łebie. Jest czysto i spokojnie. Średnio jedna doba wychodziła nam
około 80zł (w 1998). Ale pamiętaj że ja piszę o maju! W sezonie jest drożej. Popatrz
na ceny w Internecie, takie one są naprawdę.
Adriatyk koło Wenecji jest istotnie mętny, łażą kraby. Kąpiel uprawialiśmy
raczej symbolicznie, zresztą były inne atrakcje - nie było czasu. Kraby i inne
"frutti di mare" śmierdzą nim wyschną; wiozłem je do Polski pod maską w
umocowanej tam obciętej 5 litrowej butli po wodzie mineralnej. Nocowaliśmy zawsze nad
morzem, noclegów w miasteczkach w głębi lądu "nie przerabiałem".
Pisząc o "włoskim klimacie" myślę o atmosferze dróg, specyficznej
roślinności, willach i domach. To wszystko jest inne niż u nas. Zwróć zresztą
uwagę, że już i Słowacja ma inną atmosferę - nie ma wiosek w naszym rozumieniu, są
raczej miasteczka.
We Włoszech (i Francji) ceny wszystkiego są w zasadzie nieco
wyższe niż unas; mam wrażenie że jest to mnożnik około 1,5. Owoce trafiały się
(maj!) tańsze. No i wino! Chleb w naszym rozumieniu nie istnieje - tylko bułki. Makaron
- ceny jak u nas, przeciery pomidorowe - podobnie.
Z doświadczeń wielu lat turystyki (zwłaszcza z lat 80', kiedy w
sklepach na Mazurach nic nie było) żona nabrała zwyczaju robienia na wyjazdy własnych
konserw mięsnych (w słoikach, gotowane kilka dni). Taki odgrzany słoik plus makaron =
pycha.
Jadąc do Włoch (i Francji) z góry zakładałem, że to będzie
tylko "powąchanie" a nie "smakowanie". W tydzień czy dwa to wszystko
można tylko "dotknąć".
Z Wenecji przejechałem przez Rawennę, Forli, Florencję do Pizy. Nocleg koło Livorno.
To niestety były tylko nazwy - wyścig z czasem. Florencja to niesamowity,
nieuporządkowany ruch pojazdów a przede wszystkim motorowery! To też nazwał bym
"włoskim klimatem". Tę trasę da się przejechać w jeden dzień, ale tylko
przejechać i rzucić okiem.
Kemping w Tirrenii w maju był pusty, odrobinę droższy niż w Punta Sabbioni; ciepła
woda w prysznicach za żetony po 500 lirów za 3 minuty! Tego nieznałem!
Piza była rano około 10.00. Parking, o ile pamiętam, za godzinę 2000LIT. Oglądanie
wieży za darmo, inne budowle (wnętrza) płatne jak w Wenecji. Szczegół: wieżę
należy oglądać wieczorem! Rano, z dostępnych miejsc, jest "pod słońce".
Do Francji
Wymyśliłem sobie, że przeskoczymy autostradą do Genui, a potem
Via Aurelia pojedziemy wzdłuż morza. 15 minut jazdy wzdłuż morza i byłem z powrotem
na autostradzie, mimo że jak zawsze było około 10000Lit/100km! Droga tak kręta, że
jechałem 30km/h. Ale widoki to były!
Nie wiadomo gdzie zaczęła się Francja. W Menton zjechaliśmy z autostrady, i
przejechaliśmy naszym starym Fordem przez Monte Carlo i Niceę. Nazwy dumne, ale jeździ
się całkiem zwyczajnie. W Nicei doznałem dowartościowania, bo na głównym bulwarze
obok mnie jechała taka sama, tak samo stara jak moja Sierra.
Za Niceą, w supremarkecie zrobiliśmy zakupy i znów na autostradę. Do dzisiaj nie wiem
na pewno ile i jak się tam płaci. Przy wjeździe i co kawałek bramki. Bramki przyjmują
bilon wrzucany do "leja" i wydają resztę, czyli opłata "z góry".
Zdarzyło mi się też zapłacić automatowi Visą - wziął kartę i oddał kartę wraz z
pokwitowaniem. Dalej gdzieś zrobiłem błąd, wrzuciłem bilon "do leja",
bramka puściła, ale chyba nie wziąłem kwitka. Przy wyjeździe też była bramka z
człowiekiem w środku. Był pijany (był już wieczór), nie chciał nic rozumieć,
kazał sobie zapłacić gotówką. Kolejne kilkanaście franków. Dostałem kwitek z kodem
opłaty dodatkowej czy jakoś tak. Razem, kawałek francuskiej autostrady wyciągną z nas
kilkadziesiąt franków. Z wrażenia już zapomniałem ile, pamiętam tylko, że coś
było "nie tak".
Tak dojechaliśmy do Frejus. Bardzo miły camping Le Pont d'Argens
http://www.provence-campings.com/adherents/esterel/PontArgens/ukacces.htm Był już wieczór, recepcja nieczynna. Ale przemiły portier przyjął
nas, i wszystko dogłębnie wyjaśnił. To był Francuz - mówił tylko po francusku;
pierwszy raz żona mogła wykazać się swoim francuskim, syn rozumiał a ja stałem z
boku i nie rozumiałem nic (znam tylko angielski). Za 4 osoby było około 120F/dobę plus
200F kaucji za kartę elektroniczną do otwierania bramy. (przy wyjeździe kaucja weszła
w rozliczenie). Nocleg, na drugi dzień przewidziane powąchanie (także dosłowne!)
Prowansji.
Na campingu, pod platanami, w swoich budach sami Holendrzy -
emeryci - rezydenci. Grają w boule, jeżdżą rowerami do miasta po croissanty, plaża na
golasa i widać że się nudzą. Nie za bogaci, bo auta wieloletnie; a jednak chciałbym
mieć taką emeryturę. Chcieli pogadać, prosili na piwo, ale nasz program był zbyt
napięty. Wieczorami komary, zapach wszystkiego... Zgodnie z planami
"powąchania" Prowansji, odbyliśmy krótką rundę po okolicy. Ste. Maxim St.
Tropez, Grimaud i wzgórza pokryte lasami. Wrażenie zrobiła wioska (miasteczko?),
której nazwy teraz nie pamiętam, musiał bym rzucić kiem na mapę - kilka domów
wokół rynku, studnia, platan, niesamowita cisza - jak z filmów. Być może o takie
miejsca Ci chodzi, być może można tam wynająć jakiś pokój na kilka dni. Niestety -
u mnie był wyścig z czasem.
Z bocznych dróg, na wzgórzach pokrytych dębami korkowymi, co
kawałek są zjazdy do ukrytych przed wzrokiem posesji. I co kawałek tabliczki
"prive". I tabliczki ostrzegające o polowaniach. Zapach (maj!) niesamowity. Tak
sobie wyobrażałem Prowansję.
Grimaud to właśnie takie kamienne miasteczko u podnóża ruin zamku (do zamku można
wejść, trywializując - takie nasze Chęciny - tyle że bezpłatne). Uliczki, gdzie obok
pełznącego auta pieszy ledwie się przeciśnie, mroczny kościółek, kafejki....
Spodziewałem się problemów z parkowaniem. Miałem takie tylko w
St. Tropez, a w Monte Carlo nie próbowałem; wszędzie indziej gdzie byłem zawsze dało
się stanąć bezpłatnie (w Nicei, Cannes, i na trasie wzdłuż morza także). To
właśnie brodzenie po różowych skałkach, przy drodze, niedaleko Cannes zapaliło mnie
do nurkowania.
Dalej już w skrócie, bo powrót to nic ciekawego. Gonitwa
autostradą, kilka razy gotówka do "leja" i koniec Francji. Potem przez Genuę,
Piacenzę, Cremonę...
Wymyśliłem, żeby zaoszczędzić na autostradach, że pojedziemy dalej przez
Mantuę aż do Wenecji zwykłymi drogami. W Mantui z powrotem byłem na autostradzie;
korki, remonty, 40 km/h, brak czasu. Mając czas, nawet mimo ruchu na bocznych drogach
jest ciekawiej, jest kontakt z krajem. Autostrady wszystkie są prawie takie same.
Nocleg znowu w Punta Sabbioni, mimo że trzeba nadłożyć
kilkadziesiąt kilometrów; tam to jakby u siebie. Rano na plażę, muszli i krabów do
pełna i ... włamanie do auta.
Stanęliśmy spakowani na dróżce podchodzącej na wydmy, pod samą plażę, pośród
kilkunast innych aut; poszliśmy na plażę, syn twierdził że słyszy nasz alarm, ale
chyba się przesłyszał.... Wróciliśmy po nazbieraniu (zdechłych - do suszenia)
krabów. W aucie wszystko powywracane, ale nic nie zginęło! ... włoska rodzina
jak z dawnych filmów (faceci w podkoszulkach, rozmemłane kobiety, dzieci); bawili się piłką przy wejścu na
plażę; obserwowali. To musieli być oni. Alarm mam własnej roboty, czujnik ruchu,
włącza się dopiero po 20s - tak mi wyszło. Włączył się gdy już byli pewni, że
alarmu nie ma; musieli spanikować. Paszporty, 300zł, sprzęt foto... zbebeszone. Zwykłe
sforsowanie zamka na siłę. Naprawiłem dopiero w domu. Bogate Włochy, a włamanie
do biednych Polaków... Nawet przed Papą się nie wstydzą!
Austria, Słowacja, Tarnów... Koniec
Chorwacja
W Chorwacji byłem pod koniec maja 1999. Tak jak powyższa, także
i ta relacja ta powstała jako e-mailowa odpowiedź na e-mailowe pytania znajomego.
Byliśmy na końcu półwyspu Istria, na campingu Stoja koło Puli http://istra.com/pula/cro/camp01.html .
Teoretycznie jest to przedmieście, choć tego się nie czuje, zresztą miasto stare,
niewielkie i miłe. Kemping to kamienisty półwysep porośnięty sosną dalmatyńską (?)
i budami kempingowymi; budy są wrośnięte na wiele sezonów, jest na to osobna pozycja w
cenniku. W maju były puste. Zdjęcie zamieściłem z folderu, ale tak to wygląda.
Warunki idealne do opalania i do nurkowania; z malutkimi dziećmi może być mały
kłopot, bo takie pojęcie jak piasek, jest nieznane. Wszystko co widać to wapienne, czy
inne skałki, co najwyżej drobno tłuczony kamień (nie piszę żwir, bo według moich
pojęć żwir to drobne kamyczki, ale "otoczone" przez wodę, a te nie).
Podstawowym strojem kąpiącego się są BUTY (tenisówki). Może być goło (nie na tym
akurat kempingu, choć jest wiele takich), ale musi być w BUTACH. Kamienie i jeżowce!
Tłumów nie było, było bardzo spokojnie, trochę Austriaków i Holendrów.
Ceny na kempingu takie jak w cenniku; za nasze gospodarstwo (3 osoby, namiot, auto)
za 7 nocy wyszło ok. 330zł. Visa na tym kempingu jest akceptowana (na innych nie, ale
marki i dolary - no problem).
Jechać radzę przez Austrię i Włochy aż do Triestu. Ja sam co prawda jechałem doliną
Soczy (Słowenia), dla widoków, ale to może być męczące. Z Mielca razem 1250km.
Wracałem przez Węgry; męka, choć sam się prosiłem; chciałem sprawdzic miejsca do
oglądania zaćmienia. Na Węgrzech jest ograniczenie do 80km/h, mimo że drogi niezłe.
Do domu iechałem 2 dni; nocowałem w Baja na campingu (1300HUF).
Paliwo należy kupować w Polsce/Słowacji (ceny benzyny praktycznie te same) i w
Chorwacji (diesel 3,5 kuna); gdzie indziej (na Węgrzech!) znacznie drożej. W
Bratysławie JEST stacja przyjmująca Visę, niedaleko od granicy austriackiej. Żywność
w Chorwacji jest droga, wyraźnie droższa niż u nas i na Węgrzech lub Słowacji: mięso
~50 kn/kg, jajko 0,7...1,2kn/szt, pomidory (18maj) ~12kn/kg, tanie wino ~11kn/but (+5kn
kaucja!!), piwo 3,8kn/but (+3kn kaucja!!); na targu kupiłem śliwowicę samogon 30kn/l
(dobra, już jej nie ma).
Ryby od 10 do 40 kn/kg (na targu rybnym w Puli - homary 40kn/kg, małże, mule itp).
Można kupić po 40kn/kg piękne duże muszle z zawartością; kupiliśmy dla muszli,
zawartość zjedliśmy, muszle zostały.
Chleb to pszenne bułki, ~4 kuna za cos w rodzaju weki. Sera białego w naszym
rozumieniu nie trafiłem. Poza tym odniosłem wrażenie, że w sklepach jest ubogo; nie ma
takiej różnorodności towarów jak u nas. Warto zabrać do jedzenia coś z Polski, a
skrzynkę piwa ze Słowacji. (Na kempingu można wynająć lodówki; takie boksy na
kluczyk jak w przechowalni bagażu, ale przed sezonem jeszcze nieczynne)
Morze miało temperaturę 18 stopni (cóż to dla nas, ludów północy). Pogoda była w
kratkę; 2 dni mieliśmy wiatru i burz, a trzy dni pełnego słońca. Nurkowanie to
frajda! Maski, fajki i płetwy! Rękawice do chwytania jeżowców, rozgwiazd i do
opierania się o skały w czasie nurkowania też wskazane.
Wybieram się jeszcze raz we wrześniu. Nie znalazłem lepszych kempingów mimo, że
byłem na jeszcze dwóch (Stupice, Medulin).
Kombinuję wyjazd do Rumunii (a na pewno na Węgry) pod pretekstem zaćmienia.
Z września
We wrześniu byłem ponownie w Puli przez tydzień. Woda 22 stopnie, powietrze w
dzień 31 do 28 stopni; bezchmurnie. Na kempingu ceny jak w maju, dosyć spokojnie i dużo
wolnego miejsca - koniec sezonu. Pomidory (mały wybór) 4...6 kuna, najtańszy
napój 1,5l ok.10 kuna, figi świeże ok. 6 kuna, masło 25 dag 13 kuna, ryby 10...120 (!)
kuna, diesel ok. 3,85 kuna. Ogólne wrażenie się potwierdza: towary spożywcze drogie, w
małym wyborze. Ale słońce i morze wspaniałe.
Węgry, Rumunia, zaćmienie
Wszyscy krewni i znajomi serdecznie odradzali jazdę do Rumunii. Zbójcy, psy i
żebracy chodzą po drogach, o ile drogi w ogóle są.
Byłem w Rumunii 2 dni. Mieszane uczucia. Microsoft zrobił nas w konia. Jeśli
ktoś zapyta to napiszę .........
Jednodniowy wypad do Lwowa
Pamiętając z dzieciństwa opowiadania o Granicy Przyjaźni, tydzień
wcześniej podjechałem do Korczowej na rekonesans. Optycznie stwierdziłem, że kolejek
nie ma, przejście wygląda lepiej niż inne w "pozaunijnej" Europie (bo w
"unijnej" ich już nie ma), a nawet trochę "księżycowo". Dziwnie
tylko wyglądają "mrówki". Z rowerami i worami ziemniaków...
Z paszportami, "zieloną kartą" i kartami Visa (i kilkudziesięcioma dolarami
na wszelki wypadek) jak zwykle zaczęliśmy przekraczać granicę. Po polskiej stronie
straż graniczna - pokazać paszporty, celnik - otworzyć bagażnik, dziękuję,
można
jechać, ziemia niczyja i ... UKRAINA!
W pierwszej budce ktoś wręczył mi świstek papieru - "kwitancję". Jak się
okazało niezwykle ważny. Dalej mundurowy z pałką wskazał miejsce zatrzymania, wszyscy
wyjść z auta i do okienka; sprawdzenie w komputerze; podejść do drugiego okienka
kupić ubezpieczenie i wrócić. Drugie okienko nieczynne bo pani wyszła do
"klozetu" (?). Kiedy wróci, nie wiadomo. Żeby przyspieszyć mundurowy z
pałką pozwolił podjechać nieco dalej. W drugiej budce dostałem duży kwit; auto z
pasażerami na parking a ja z kwitem do głównego budynku do wskazanego pokoju. Tam
nikogo nie było, obok powiedziano mi że czekać. Czekał jeszcze kierowca innego auta.
Po 10 minutach ktoś przechodził korytarzem, zapytaliśmy, ten ktoś gdzieś poszedł i
po chwili przyszedł jakiś oficer. Wypisał kierowcy tego innego auta jakiś kwit a potem
taki sam mi. Miły pan, ja zapytałem o bankomaty we Lwowie, on nie wiedział, zapytał co
to jest ta karta Visa i w jaki sposób... Kazał iść do pokoju 10 i 15. W jednym pokoju
trzech panów coś jadło, przeszkodziłem, dostałem pieczęć na małej
"kwitancji" i chyba jakiś papier (z papierami zacząłem się gubić). Do kasy.
Trzeba zapłacić ok. 50 hrywien. Nie mam, obok można wymienić. Wyjąłem dolary, kurs
marny - 1:4,05 podczas gdy oficjalny 1:4,45 (przygotowałem się teoretycznie), ale pani
stwierdza, że lepiej jak zapłacę złotówkami. Płacę, kurs 1:1 - jeszcze gorzej, ale
pani bardzo miła, niech tam... Dostaję kolejny kwit, nie wiem już który do czego,
celnik (?) odbiera sobie jeden papier i bije pieczęć na "kwitancji".
Właściwie mógłbym chyba jechać, ale jeszcze tamto okienko co to pani była w
"klozecie"...Wracam, pani (bardzo ładna!) już jest. Ubezpieczenie na cztery
osoby, minimum 5 dni (ja wracam w tym samym dniu), po 16 hrywien, pani doradza żeby
kupić jeszcze na auto bo policjanci na drodze mogą zażądać, kolejne kilkanaście
hrywien, można płacić w złotówkach 1:1.... Do pani z pierwszego okienka, pieczęć na
kwitancji (jak te pieczęcie się mieszczą?) i można jechać. Ostatnia budka, zabrano mi
małą kwitancję, ale zostało mi kilka innych.... Razem 1godzina 15 minut! A ze mną w
tym samym czasie przeprawiały się raptem 4 auta! Po sprawdzeniu portfela, okazało się
że w sumie zapłaciłem 120zł!
Droga do Lwowa nie odbiegała standardem od dróg w Polsce, Lwów ładniejszy niż
myślałem, ulica Lubieńska dalej Lubieńska, dom dzieciństwa mojej mamy przebudowany,
ale jest! Kościółek Św Zofii głęboko ukryty, ale jest! Atmosfera bazaru ze
starzyzną i rękodziełem dokładnie taka jak być powinna, ludzie przyjaźni....
Bankomatów nie ma! (podobno gdzieś są). Mijenialnice wszędzie są, złotówki 1:1, ale
dolary 1:4,36, a w Polsce za dolara mniej niż 4zł więc wymieniam dolary. Swoją drogą
dziwne te kursy.... Kupuję pamiątki, stare płyty grające po ZSSR... Postanawiam, że
będę tu przyjeżdżał częściej, to tak niedaleko! Jeszcze obowiązkowa wizyta na
cmentarzu Orląt. Wszyscy w Polsce o tym mówią! Cmentarz otoczony murem, zamknięty.
Dziurą (technologiczną) w murze wchodzimy, oglądamy, cmentarz w odbudowie, zastanawiamy
się jakie by były reakcje Polaków, gdyby Niemcy budowali w Polsce okazały cmentarz
niemieckich obrońców Gdańska przed Polakami (niezbyt dobra analogia). Mieszane
uczucia....
Jazdę samochodem po Lwowie komuś nieznajacemu miasta utrudnia plątanina ulic
jednokierunkowych. Plan miasta niewiele pomaga, bo dopiero przy próbie skrętu widać,
że w daną ulicę nie można wjechać (na planie kierunki ulic jednokierunkowych nie są
zaznaczone). Miejscową specjalnością są też znaki drogowe wieszane na przewodach
tramwajowych i trolejbusowych wysoko, poza zasięgiem wzroku kierowcy. Poza głównymi
ulicami z bezpłatnym miejscem do parkowania nie ma kłopotu.
Spacer po starym centrum Lwowa działa uspokajająco. Miasto wygląda na zadbane
(choć nie przesadnie). Nie dotarł tu jeszcze prężny kapitalizm, który w Krakowie ze
starych uliczek zrobił deptaki handlowe, a z kościoła Mariackiego bilboard. Tutaj bruk
jest jeszcze brukiem, a nie gładkim asfaltem. Tramwaj jeżdżąc pojedynczym torem nie
wprowadza atmosfery pośpiechu. Nie wiem jednak, czy akurat o to chodzi mieszkańcom -
prawdopodobnie marzą o kapitaliźmie z ludzką twarzą. Żebraków już
widziałem...
Powrót. Rano na granicy wyciągnęli mi dużo forsy, ale odbiję sobie trochę na
paliwie! W jakiejś wiosce leję do pełna, podbiegają jakieś dzieciaki, dystrybutor
"nie odbija", trochę się rozlewa, jeden z chłopaków ręką czyści mi
rozchlapane na błotnik paliwo. Daję mu prawie 2 hrywny, tylko tyle mi zostało, chłopak
ucieszony, ja mam mieszane uczucia....
Granica, budka wydająca znajome małe kwitancje... Nie puszczą, trzeba zapłacić za
drogi (?). Pokazuję kwity kupione rano, ale to nie to. Nie mam już hrywien, pani w
okienku sugeruje ze można złotówkami, ale jakiś człowiek obok mnie szybko proponuje
że on mi wymieni złotówki 1:1 na hrywny, bo mi i tak wszystko jedno. Wymieniam, kupuję
kolejny kwit, cholera mnie bierze, jest wieczór, jestem zmęczony, znowu za coś mam
płacić, miejscowi przyznają rację mojemu poirytowaniu, ale mówią, że oni tez muszą
Polakom płacić. Nie tyle (nie wiem ile), ale też. Ja dałem kolejne 30 zł.
Dostaję kwitancję, mundurowy z pałką, ruchem nie znoszącym sprzeciwu wskazuje miejsce
w kolejce, oddaję jakieś kwity. Celnik przez 10 minut ogląda trzy płyty z chórem
armii ZSRR, które nieświadom że mogą być trefne zostawiłem na samym wierzchu. Moje
zeznanie, że kupiłem je na bazarze, potwierdza okazanie drewnianych wyrobów
rękodzielniczych kupionych tamże. (uwaga po kolejnej podróży: wtedy byłem
naiwny, facet czekał na łapówkę!)
Po 30 minutach wjeżdżam na ziemię niczyją, teraz to już szybko pójdzie. Akurat! U
Polaków jest zmiana zmiany i czekamy. Dwie Ukrainki na rowerach omijają kolejkę,
dwudziestolatka gdzieś idzie na bok, szuka kogoś z funkcjonariuszy. Ale wopista
obsługujący naszą kolejkę zauważa ją i wzywa do kontroli. Ruga za próbę matactwa
(?), groźnie, wesołkowato, dominująco. Tak, on tu jest panem. Nieprzyjemnie... Jednak
dziewczyny naruszają przepisy - przy rowerach brak świateł, latarka jednej nie świeci,
na kierownicy wiszą wiadra owoców. Po chwili przekomarzania się, władczego z jednej
strony, a uniżonego z drugiej, dziewczyny jadą na polską stronę. Jakieś auto na
ukraińskich numerach nie chce zapalić, w końcu rusza ciągnąc kitę dymu - polskich
badań technicznych by nie przeszło.
Straż graniczna - pokazać paszporty, celnik - otworzyć bagażnik, dziękuję, mozna
jechać.
Wracamy. Nie wiem kiedy jeszcze pojadę na Ukrainę. Może o to im chodzi?
----------------
... A jednak jeżdżę na Ukrainę. Jeśli zrozumieć i przyzwyczaić
się, nie jest to takie straszne.
Obowiązkowe opłaty na granicy w połowie 2001 są takie:
przy wjeździe
- ubezpieczenie medyczne 1 osoby na minimum 10 dni: 22 grDAI czepia się czegokolwiek. Kiedy zostanie się zatrzymanym, mimo pewności
nie przekroczenia jakichkolwiek przepisów, należy dać 10 grywien; większa łapówka
to przesada. Tak uczą
rodowici Ukraińcy. Maksymalny urzędowy mandat to ~35 grywien.